Witaj dobry człowieku i racz pochylić się nad moją dramatyczną opowieścią o zmaganiach z tym, wbrew pozorom całkiem wdzięcznym modelem. Pierwotnie planowałem nawiązać do jego jakże wdzięcznej nazwy. Jednak bieg wydarzeń i siła skojarzeń spowodowały, że nie będę trącił banałem. Chyba...mam nadzieję...ok, do rzeczy.
Knighta ze stajni Forge World malowałem już kiedyś dla Zeda więc biorąc zlecenie na tego jegomościa z Miniature Painters wiedziałem czego się spodziewać. Rycerze produkowani przez spółkę-córkę mają pewną, bardzo ciekawą cechę wspólną. Mianowicie, fatalnie wyglądają na zdjęciach na stronie FW, zyskując natomiast wiele przy bliższym poznaniu. Malowanie modeli na zdjęcia dla FW opisywała już pewnie "Tina" i "Tele Tydzień" więc ja sobie daruję. Nie rozumiem natomiast czemu ich foty nie potrafią rzetelnie oddać fizis tych maszyn. Nie wiem jak Wy, ale ja musiałem od podstaw zrobić Acherona, żeby się przekonać do ich designu. I szczerze powiem, siadło mi. Podobają mi się te kolosy (Castigatorze, ten dzień nadchodzi). No więc spoko, przywiozłem do domu pudło, poobcinałem nadlewki...i zaczęło się...
Widzieliście "Rambo: Pierwsza Krew"?? W ścieżce dźwiękowej tego rewelacyjnego filmu, znajduje się niemniej rewelacyjny utwór Dann`a Hill`a "Its A Long Road". Otwarcie tego pudełka było moim początkiem tytułowej długiej drogi. Model był tak niesamowicie tłusty, że jedyną farbą, która chwyciła by go za pierwszym razem, mógł by być tylko chlorokauczuk. Myłem każdy element po 3 razy, nie szczędząc włosia mojej roboczej szczoteczki. Szorowałem drania w każdą możliwą stronę i cholera, nie pomagało. Pokonałem w końcu tą drobną przeciwność i zabrałem się za malowańsko. Zero magnesowania, zero poukrywanych broni, prosty, łatwy i przyjemny proces. Szkoda, że w międzyczasie opanował mnie taki niechciej do malowania wszelakiego, że musiałem się zmuszać, żeby poskubać przy nim choć chwilę dziennie. Jednak nawet ten niechciej minął. Więc jak w piosence, kolejny krok będący tylko początkiem. A jak już ruszyłem, tak na poważnie, to poszło całkiem sprawnie. Model skończony, podstawka zrobiona i kolejna przeszkoda, drań jest za duży do mojego namiotu bezcieniowego. Zaimprowizowałem więc stanowisko fotograficzne za pomocą czarnej bluzy, lampki nocnej ze zdjętym abażurem, trzymanej podbródkiem, przykucnąłem i zacząłem strzelać. Niestety...nie była to seria z automatu. Przy każdym szocie walczyłem, żeby nie upuścić lampki, trzęsły mi się ręce i kolana z powodu niewygodnej, kucznej pozycji, przez co każde zdjęcie robiłem na 2-4 razy. I właśnie wtedy Dziadzia Nurgiel sobie o mnie przypomniał. Postawcie się w mojej sytuacji. Kucasz, trzęsiesz się, lampka pod brodą, model za miliony monet średnio stabilnie stoi na kanapie, trzymasz palec na kółku, łapiesz focus i w obiektyw wlatuje Ci mucha. Świetnie się bawiąc przelatuje Ci przed szkiełkiem w tę i z powrotem. I nijak jej pogonić bo ta lampka pod brodą, ten knight na łóżku, nogi bolą...zrobiłem zdjęcia. Mogły by być lepsze. Mogły by mieć lepsze światło, lepszy focus w niektórych sytuacjach, owszem. Ale nie mają, przykro mi. Zrobię sobię duży namiot na takie okazje, gdyby miały się kiedyś jeszcze przytrafić takowe okazje.
Ok, do brzegu marudo. Oto zdjęcia, bez muchy, za to z knightem.
Szkoda że nie ma kalek ale samo malowanie zacne.
OdpowiedzUsuńThx. Nie było ich w zamówieniu więc nic nie poradzę, też uważam, że słabo bez nich.
Usuń